To, że fotografia reporterska jest czasami niebezpieczna – wiem. Sprawa oczywista. Podobnie ma się z dokumentem. Czasami utrwalając obrazy miejsc, o których śpiewał Janerka, może nas spotkać zmasowany atak broniących zaciekle prawa do wizerunku swojego i własnej okolicy… nie raz tego doświadczyłem. Kiedyś, na jednym z targowisk tak bardzo kilku handlarzom nie spodobała się moja pasja do utrwalania rzeczywistości, że jęli mnie okładać czym popadnie. Szczęście w nieszczęściu, że nauczony doświadczeniem na takie „akcje” zabieram małą dalmierzówkę, którą wprawdzie bronić się nie da – ale za to strata niewielka…
Jednak to, że fotografia makro jest równie niebezpieczna – jest dla mnie odkryciem nowym.
Sobota. Przedpołudnie. Za miastem, a może nawet za wsią. Wiszę nad matówką, badyl kilka centymetrów od soczewki obiektywu, czekam aż uspokoi się wiatr i przestanie kołysać modelem. Nagle słyszę jakiś szmer. Podnoszę oko, obracam głowę i… i widzę przed mną trzy ogromne psy. Stoją i patrzą tępym wzrokiem na ten kawałek mięsa, jakim niewątpliwie byłem w ich oczach. Nigdy tak szybko nie odpiąłem aparatu ze statywu. „Mam broń” pomyślałem mocno ściskając w dłoniach ciężki, stalowy trójnóg. Po jedne nodze na każdego… Ten największy, czarny i z pyskiem psychopaty (chyba szef) obsikał nieopodal rosnący krzak dzikiej róży, popatrzył groźnie, jakby chciał powiedzieć „Tym razem ci darujemy, ale…”. Po czym wszystkie trzy bestie pobiegły dalej.
Stałem tak jeszcze dobrych kilka minut drżąc jak kwiaciarka na mrozie.
Wsiadając do samochodu postanowiłem.
Studio.